reklama
kategoria: Księgarnia
2 październik 2019

Jeżeli znalazłeś kasztanowego ludzika, to znaczy, że jest już za późno...

zdjęcie: Jeżeli znalazłeś kasztanowego ludzika, to znaczy, że jest już za późno...
Psychopata terroryzuje Kopenhagę - krwawo morduje swe ofiary, a na miejscach zbrodni pozostawia ręcznie zrobione kasztanowe ludziki.
REKLAMA
Policja szybko odkrywa, że ślady w tajemniczy sposób prowadzą do dziewczynki, która została uznana za martwą – chodzi o porwaną rok wcześniej córkę minister spraw społecznych. Do jej zabicia przyznał się pewien mężczyzna, a sprawę uznano za wyjaśnioną.

Tragiczny zbieg okoliczności czy też te dwie sprawy faktycznie łączy coś mrocznego? Kim jest tajemniczy morderca? By ocalić niewinnych, detektywi muszą połączyć siły i toczyć walkę z czasem. Ponieważ szaleniec ma misję, która jeszcze się nie skończyła...  Nikt nie jest bezpieczny!

Scenarzysta „The Killing” debiutuje powieściowym thrillerem i jest to debiut doskonały! Mam wszystko, za czym tęskniłem: perfekcyjnie skonstruowaną mroczną historię kryminalną mocno osadzoną w realiach społeczno-politycznych, wyrazistych bohaterów, nieoczywiste wybory i niepokój, który zostaje z nami po zakończeniu lektury. Mistrzostwo. Marcin Meller


Książka pełna adrenaliny, będziesz spijać każde słowo!

Pokochałem ten thriller! A.J. Finn, autor "Kobiety w oknie".

„Kasztanowy ludzik” Søren Sveistrup
Premiera: 02 października 2019 r.

Søren Sveistrup (ur. 1968) – duński scenarzysta i pisarz. Ukończył literaturę i historię na Uniwersytecie Kopenhaskim, a także studia w Duńskiej Szkole Filmowej. W latach 2007–2012 był scenarzystą i producentem emitowanego w trzech seriach serialu The Killing, który odniósł międzynarodowy sukces. Za swą twórczość Sveistrup zdobył wiele wyróżnień, m.in.: nagrodę Emmy za najlepszy zagraniczny serial telewizyjny (Nikolaj og Julie), nagrodę BAFTA w analogicznej kategorii (The Killing), najważniejszą duńską nagrodę filmową Roberta za najlepszy scenariusz i film roku (Nadejdzie dzień) oraz najlepszy serial (The Killing), a także nagrodę w dziedzinie kultury przyznawaną przez duńską parę książęcą (The Killing). Na swoim koncie ma także scenariusz do filmu fabularnego Pierwszy śnieg z 2017 roku nakręconego na podstawie książki Jo Nesbø o tym samym tytule. Kasztanowy ludzik (2018) to pierwsza powieść Sveistrupa.


Fragment książki:

Czerwone i żółte liście opadają w promieniach słońca na mokry asfalt, przecinający las niczym lśniąca rzeka. Gdy przejeżdża po nim radiowóz, wirują przez chwilę w powietrzu, po czym osiadają na pozlepianych pryzmach wzdłuż krawędzi drogi. Zbliżając się do zakrętu, Marius Larsen zdejmuje nogę z gazu; samochód zwalnia, a on przypomina sobie, że musi poinformować referat drogowy w gminie, aby przysłali tutaj zamiatarkę. Jeżeli liście poleżą zbyt długo, zmniejszy się przyczepność nawierzchni, co może kosztować kogoś życie. Marius wspominał o tym wiele razy. Służy w policji od czterdziestu jeden lat, ostatnich siedemnaście jako komendant, i każdej jesieni jest zmuszony przypominać im o tym samym. Liście będą jednak musiały poczekać, bo dzisiaj powinien skupić się na rozmowie. Marius Larsen z irytacją gmera przy gałce samochodowego radia, ale nie może znaleźć tego, czego szuka. W eterze krążą wyłącznie informacje o Gorbaczowie i Reaganie oraz spekulacje o możliwym upadku muru w Berlinie. Padają opinie, że to wkrótce nastąpi. Nadchodzi nowa epoka. Od dawna się spodziewał, że dojdzie do tej rozmowy, a jednak nie potrafił się do niej przygotować. Został już tylko tydzień do dnia, w którym ma przejść na emeryturę, na co czeka jego żona. Czas już zatem najwyższy, by powiedzieć jej prawdę: że nie jest w stanie żyć bez pracy, że już pozałatwiał wszystkie praktyczne sprawy i przesunął decyzję o odejściu ze służby, że mimo wszystko nie jest gotowy na to, aby zostać w domu, umościć się na narożnej sofie i oglądać Koło fortuny, grabić liście w ogrodzie czy grać z wnukami w Czarnego Piotrusia. Gdy przeprowadza tę rozmowę w myślach, wydaje się prosta, ale Marius doskonale wie, że żonie będzie przykro. Poczuje się oszukana, wstanie od stołu i pójdzie do kuchni szorować kuchenkę; odwrócona plecami powie mu, że go rozumie. Ale tak nie będzie. Dlatego gdy dziesięć minut temu policyjne radio wyrzuciło z siebie zgłoszenie, poinformował dyspozytora, że zajmie się tą sprawą osobiście; chciał w ten sposób opóźnić niewygodną rozmowę. W innej sytuacji byłby poirytowany, że musi nadłożyć sporo drogi przez pola i las, aby dotrzeć do gospodarstwa Ørumów i przekazać im, żeby lepiej pilnowali swoich zwierząt. Już wielokrotnie wcześniej ich świnie lub krowy wychodziły poza ogrodzenie i szwendały się po polach sąsiadów, do czasu aż Marius bądź któryś z jego ludzi nie przekonał gospodarza, by się tym zajął. Jednak dzisiaj nie czuł irytacji. Oczywiście poprosił dyspozytora, aby ten zadzwonił najpierw do domu Ørumów, a potem do przystani promowej, gdzie Ørum pracował dorywczo, ale gdy w żadnym z tych miejsc nie odebrano, skręcił z głównej drogi i ruszył w kierunku gospodarstwa. Mariusowi udaje się złapać stację nadającą dawne duńskie przeboje. Dźwięki Jaskrawoczerwonego pontonu wypełniają kabinę starego forda escorta i Marius pogłaśnia radio. Cieszy go jesienna pora i jazda. Las z żółtymi, czerwonymi i brązowymi liśćmi na tle otaczającej go zieleni. Oczekiwania związane z sezonem łowieckim, który właśnie się zaczął. Opuszcza szybę, słońce przez korony drzew rzuca plamy światła na drogę i Marius na moment zapomina o swoim wieku. Gdy dociera do zabudowań, wita go cisza. Wysiada, zatrzaskuje drzwi auta i natychmiast uświadamia sobie, jak dawno tu nie był. Wielkie gospodarstwo wygląda na opuszczone. Okna w oborze są powybijane, z budynku mieszkalnego odpada tynk, a pusta huśtawka na dawno niestrzyżonym trawniku jest niemal zasłonięta przez wysokie kasztanowce otaczające działkę. Wszędzie wokół na żwirze leżą liście i kasztany, które trzeszczą pod jego stopami, gdy kieruje się do drzwi wejściowych. Puka. Po trzecim razie zdaje sobie sprawę, że nikt mu nie otworzy. Nie zauważa żadnych oznak życia, wyjmuje więc blok, pisze wiadomość i wsuwa kartkę w szparę w drzwiach. W tym czasie kilka kruków kołuje nad podwórkiem i znika za traktorem stojącym przed stodołą. Marius jest podenerwowany: przejechał kawał drogi i nie załatwił sprawy, a będzie musiał jeszcze zahaczyć o przystań promową, żeby rozmówić się z Ørumem. Ale jego irytacja nie trwa długo. W drodze do samochodu wpada na pewien pomysł. Nigdy nie zdarzają mu się takie rzeczy, musi to zatem być szczęśliwy zbieg okoliczności, że wybrał się tutaj, zamiast pojechać do domu na rozmowę. Na osłodę zaproponuje żonie wycieczkę do Berlina. Mogliby wypuścić się na tydzień – no dobrze, w każdym razie na weekend – jak tylko będzie mógł wziąć wolne. Pojechać tam samochodem, poczuć ducha historii, tę nową epokę, zjeść knedle z kiszoną kapustą, jak wtedy, gdy dawno temu wybrali się z dziećmi pod namiot w góry Harzu. Dopiero gdy jest już przy radiowozie, dociera do niego, dlaczego kruki skupiły się za ciągnikiem. Drepczą w kółko po czymś białym, bladym i nieforemnym. Zbliżywszy się do nich, Marius orientuje się, że to świnia. Ma martwe oczy, ale jej ciało nadal drży i podryguje, jakby chciało przepędzić ptaki, które na nim siedzą i dziobią miejsce wokół dużej, otwartej rany postrzałowej z tyłu głowy.
Marius otwiera główne drzwi. Przedsionek jest pogrążony w ciemności i już przy wejściu wciąga w nozdrza woń wilgoci, grzyba i czegoś jeszcze, czego nie potrafi zidentyfikować. – Ørum, policja! Nie ma żadnego odzewu, ale z kuchni dochodzi go odgłos lejącej się wody. Wchodzi do środka. Dziewczyna jest nastolatką. Ma szesnaście, może siedemnaście lat. Jej ciało tkwi nadal na krześle przy jadalnym stole, a strzępy, które pozostały z jej roztrzaskanej twarzy, spoczywają w miseczce z owsianką. Na podłodze z linoleum, po drugiej stronie stołu, leży kolejny trup. To chłopak, także nastolatek, ale nieco starszy, z dużą, otwartą raną postrzałową klatki piersiowej; jego potylica nieporadnie opiera się o kuchenkę. Marius Larsen sztywnieje. Oczywiście, widział już wcześniej martwych ludzi, ale nigdy czegoś takiego jak tutaj; przez moment stoi jak sparaliżowany, po czym wyjmuje broń z kabury przy pasie. – Ørum? Marius przemieszcza się dalej, nawołując, z pistoletem w wyciągniętych przed siebie rękach. Nadal żadnej odpowiedzi. W łazience znajduje kolejne zwłoki i tym razem musi zakryć usta dłonią, aby nie zwymiotować. Z kranu cieknie do wanny woda, która już jakiś czas temu wypełniła ją po brzegi i teraz przelewa się na terakotową posadzkę, gdzie miesza się z krwią. Naga kobieta, zapewne matka nastolatków z kuchni, leży w wykrzywionej pozie na podłodze. Jedno ramię i noga zostały oddzielone od tułowia. Później w raporcie z obdukcji zostanie zanotowane, że morderca odrąbał je siekierą, zadając denatce wiele ciosów; najpierw gdy leżała w wannie, a później, gdy próbując uciec, czołgała się po podłodze. Będzie też można przeczytać, że początkowo próbowała się bronić rękoma i nogami, które zostały wskutek tego rozpołowione. Twarzy nie sposób rozpoznać, bo sprawca roztrzaskał czaszkę ofiary siekierą. Marius Larsen zapewne zamarłby w bezruchu, porażony tym widokiem, gdyby nie to, że nagle kątem oka rejestruje nieznaczny ruch. Pod zasłoną prysznica, odrzuconą w róg łazienki, wyczuwa czyjąś obecność. Ostrożnie odsłania materiał. Chłopak. Rozczochrane włosy, dziesięć, jedenaście lat. Leży bez życia w kałuży krwi, ale fałdka zasłony przykrywająca jego usta unosi się słabo, jakby w kurczach. Marius pochyla się nad chłopcem, odchyla całkowicie zasłonkę, chwyta go za ramię, próbuje wyczuć puls. Na ramionach i nogach dziecka dostrzega liczne nacięcia i zadrapania, T-shirt i majtki są przesiąknięte krwią, a w pobliżu jego głowy leży siekiera. Marius wyczuwa puls i szybko wstaje.
W salonie gorączkowo rozgląda się za telefonem; odnajduje aparat w pobliżu pełnych niedopałków popielniczek, które lądują na podłodze, ale gdy udaje mu się połączyć z dyspozytorem, jest już na tyle skupiony, że może udzielić rzetelnej informacji. Karetka. Posiłki. Prędko. Nie ma śladu po Ørumie. Wyślij ludzi. Natychmiast! Odłożywszy słuchawkę, w pierwszej chwili zamierza popędzić do chłopca, ale nagle przypomina sobie, że gdzieś tu musi być jeszcze jedno dziecko, dziewczynka; chłopak miał siostrę bliźniaczkę. Marius rozgląda się wokół, po czym zaczyna wycofywać się w kierunku wyjścia i schodów prowadzących na pierwsze piętro. Mijając kuchnię i otwarte drzwi do piwnicy, nagle się zatrzymuje i spogląda w dół. Usłyszał jakiś odgłos. Jakby krok albo drapanie, ale teraz ponownie zapadła cisza. Marius po raz drugi sięga po pistolet. Otwiera drzwi na oścież i ostrożnie schodzi po wąskich schodach, aż wreszcie jego stopy badawczo wyczuwają betonową posadzkę. Gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności, na końcu korytarza widzi otwarte drzwi do piwnicy. Waha się, ciało podpowiada mu, że powinien się zatrzymać i poczekać na karetkę i kolegów. On jednak myśli tylko o dziewczynce. Zbliżywszy się do drzwi, zauważa, że zostały rozwalone przy użyciu siły. Zamek i okucie leżą na podłodze. Marius wchodzi do pomieszczenia, do którego światło dociera wyłącznie przez zabrudzone piwniczne okna. Mimo to od razu dostrzega niewielką postać skrywającą się pod stołem umieszczonym w rogu pomieszczenia. Spieszy w jej kierunku, opuszcza pistolet, schyla się i zagląda pod mebel. – Już dobrze. Nic ci się nie stanie. Nie widzi twarzy dziewczynki, jedynie to, że dziecko drży i wciska się w kąt, nie patrząc na niego. – Nazywam się Marius. Jestem z policji i przyszedłem, żeby ci pomóc. Przestraszona dziewczynka nie zmienia pozycji, jakby w ogóle go nie słyszała. Marius zaczyna rozglądać się po piwnicy. Wodzi wokół wzrokiem i dopiero teraz dociera do niego, do czego była używana. Czuje obrzydzenie. Po chwili jego spojrzenie pada na drewniane półki
w przylegającym pomieszczeniu. Ten widok powoduje, że na moment zapomina o dziewczynce i przechodzi przez próg. Nie potrafi powiedzieć, ile ich jest, ale na pewno więcej, niż potrafi policzyć. Kasztanowe ludziki. I zwierzęta. Duże i małe, dziecinne i przerażające, wiele niedokończonych lub zdeformowanych. Marius wpatruje się w nie, szacuje ich liczbę i różnorodność i czuje, że te małe figurki poustawiane na półkach napawają go lękiem. Wtedy w drzwiach za jego plecami staje chłopiec. W ułamku sekundy przez głowę policjanta przebija się myśl, żeby kazać technikom zbadać, czy do piwnicy włamano się z zewnątrz, czy od środka. W ułamku sekundy dociera do niego, że coś okropnego musiało się stąd wydostać, tak jak zwierzęta poza ogrodzenie, ale gdy odwraca się w kierunku chłopca, te myśli ulatują niczym małe, postrzępione chmury na niebie. W tym momencie siekiera ląduje na jego szczęce i zapada ciemność.

Poniedziałek, 5 października, współcześnie

Głos przenika mrok dookoła. Szepcze niewyraźnie i drwi z niej – podnosi ją, gdy upada, i szamocze nią na wietrze. Laura Kjær już niczego nie widzi. Nie słyszy szelestu liści na drzewach i nie czuje zimnej trawy pod stopami. Jedyne, co pozostało, to głos, który nieustannie coś do niej mruczy pod nosem pomiędzy uderzeniami pręta zakończonego gałką. Przez chwilę myśli, że jeżeli przestanie się opierać, to może głos zamilknie, ale tak się nie dzieje. Jest wciąż obecny, tak samo jak uderzenia; pod koniec Laura nie może się już nawet poruszyć. Zbyt późno rejestruje ostre zęby jakiegoś narzędzia na swoim nadgarstku i zanim traci przytomność, do jej uszu docierają dźwięki elektrycznej piły tarczowej, która zaczyna się obracać i wrzynać w jej kości.
Po pewnym czasie wraca świadomość; nie potrafi się rozeznać, jak długo była nieprzytomna. Wokół nadal panuje ciemność. Powraca także głos, który jakby tylko czekał na to, że się obudzi. – Wszystko w porządku, Lauro? Ton jest miękki, pieszczotliwy i znajduje się zbyt blisko jej ucha. Ale głos nie czeka na odpowiedź. Na chwilę usunął to, co wcześniej przykleił do jej ust, i Laura Kjær słyszy swój własny jęczący, skamlący głos. Niczego nie rozumie. Zrobi wszystko. Dlaczego ona – co takiego zrobiła?
Głos twierdzi, że przecież dobrze wie. Pochyla się nad nią, zbliża i szepcze jej to do ucha, a ona czuje, że czekał właśnie na ten moment i teraz jest uradowany. Musi się skupić, aby usłyszeć słowa. Rozumie, co mówi głos, ale w to nie wierzy. Ból wydaje się większy niż wszystkie inne cierpienia razem wzięte. To nie jest prawda. To nie może być prawda. Odsuwa od siebie te słowa, jakby były szaleństwem, które ją ogarnęło. Chce wstać i dalej walczyć, ale ciało ją zawodzi, zaczyna histerycznie szlochać. Przez pewien czas domyślała się tego, ale bez przekonania, i dopiero teraz, gdy głos mamrocze jej o tym do ucha, rozumie, że to prawda. Chce krzyczeć z całych sił, ale naraz czuje, jak wnętrzności podchodzą jej do gardła, i gdy brzeszczot zaczyna pieścić jej policzek, kobieta, używając całej siły, podrywa się po raz ostatni, po czym ponownie zapada w ciemność.

Wtorek, 6 października, współcześnie

Na zewnątrz zaczyna już świtać, ale gdy Naia Thulin sięga po niego dłonią i wprowadza do swego wnętrza, mężczyzna nie jest jeszcze całkowicie wybudzony ze snu. Czuje go w sobie i zaczyna się poruszać. Chwyta go za ramiona, jego dłonie zaczynają się budzić, ale powoli, jakby po omacku. – Chwila, czekaj… Jest jeszcze rozespany, ale Naia nie czeka. Właśnie na to poczuła ochotę, gdy otworzyła oczy, a teraz przyspiesza ruchy, napiera z większą siłą, przytrzymując się jedną dłonią ściany. Zauważa, że mu niewygodnie, że jego głowa uderza o zagłówek, rejestruje dźwięk mebla obijającego się o ścianę, ale ma to gdzieś. Nie przerywa i czuje, jak on się poddaje, a gdy zaczyna dochodzić, wbija mu paznokcie w pierś i czuje jego ból i rozkosz, gdy oboje zastygają w bezruchu. Przez chwilę leży zdyszana, nasłuchując dźwięków śmieciarki hałasującej na tyłach podwórka. Potem okręca się na łóżku i wstaje, mimo że jego dłonie nie skończyły jeszcze pieścić jej pleców. – Będzie najlepiej, jeżeli wyjdziesz, zanim się obudzi. – Dlaczego? Przecież lubi, jak tu jestem. – No dalej, wstawaj. – Tylko wtedy, jeżeli przeprowadzicie się do mnie. Rzuca koszulę w kierunku jego głowy i znika w łazience, a on z uśmiechem opada na poduszkę.
Jest pierwszy wtorek października. Jesień przyszła w tym roku dość późno, ale dzisiaj na niebie kłębią się nisko ciemnoszare chmury i zaczyna lać jak z cebra, gdy Naia Thulin wybiega z samochodu i przecina ruchliwą ulicę. Mimo że słyszy sygnał komórki, nie sięga do kieszeni kurtki. Jej dłoń spoczywa na plecach córki, którą próbuje ponaglać, wypatrując wolnego miejsca między przejeżdżającymi samochodami. Poranek upłynął w pośpiechu. Le była pochłonięta opowiadaniem o sieciowej grze League of Legends; teoretycznie jest za mała, żeby się w niej orientować, a jednak wie o niej wszystko i dlatego wybrała na swojego idola koreańskiego nastolatka o imieniu Park Su. – Masz ze sobą kalosze, jeżeli będziecie wychodzili do parku. I pamiętaj, że dziadek cię odbierze, ale sama musisz przejść przez ulicę. Patrzysz najpierw w lewo, potem w prawo… – …potem znowu w lewo. I muszę pamiętać, żeby zabrać kurtkę, bo mam mieć na sobie widoczne odblaski. – Stań na chwilę, żebym mogła zawiązać ci sznurowadła. Dotarły przed szkołę, pod rowerową wiatę. Thulin pochyla się, podczas gdy Le próbuje stać nieruchomo pośrodku kałuży. – Kiedy przeprowadzimy się do Sebastiana? – Nie powiedziałam, że się przeprowadzimy do Sebastiana. – Dlaczego nigdy nie ma go z rana, skoro jest wieczorami?
– Rano dorośli są zajęci, a Sebastian spieszy się do pracy. – Ramzan ma małego braciszka i teraz na jego drzewie genealogicznym jest już piętnaście zdjęć, a ja mam tylko trzy. Thulin szybko omiata wzrokiem córkę, przeklinając w myślach ładne plansze z drzewami genealogicznymi, które wychowawczyni udekorowała jesiennymi liśćmi i umieściła na ścianach sali lekcyjnej, aby dorośli i dzieci mogli je obejrzeć. Z drugiej strony jest wdzięczna losowi za to, że Le z taką oczywistością zalicza dziadka do rodziny, chociaż właściwie nie jest jej prawdziwym dziadkiem. – Przecież wcale nie o to chodzi. No i masz pięć zdjęć na drzewie, jeżeli doliczyć papużkę i chomika. – U innych dzieci na drzewach nie ma zwierzątek. – To prawda, nie wszyscy mają tyle szczęścia. Le nie komentuje, a Thulin wstaje. – Być może nie ma nas zbyt wielu, ale dobrze nam ze sobą i to jest najważniejsze. Okej? – Czy w takim razie mogłabym dostać jeszcze jedną papużkę? Thulin spogląda na córkę i ze zdumieniem odkrywa, jak potoczyła się ta rozmowa i że Le jest bystrzejsza, niż sądziła. – Porozmawiamy o tym innym razem. Poczekaj chwilę. Znów dzwoni jej komórka i Thulin wie, że tym razem musi odebrać. – Będę za kwadrans. – Nie ma pośpiechu – odpowiada głos po drugiej stronie, w którym rozpoznaje jedną z sekretarek Nylandera. – Nylander nie zdąży na wasze poranne spotkanie, zostało więc przełożone na przyszły wtorek. Ale miałam cię poinformować, żebyś dzisiaj jeździła z tym nowym, bo trzeba go do czegoś wykorzystać w czasie, kiedy tu będzie. – Mamo, idę z Ramzanem do świetlicy! Thulin patrzy, jak córka podbiega do chłopca o imieniu Ramzan. W naturalny sposób dołącza do reszty syryjskiej rodziny, kobiety i mężczyzny z dzieckiem na ramieniu, którym towarzyszy dwójka innych maluchów. W oczach Thulin wydają się idealną wspólnotą, jakby wyskoczyli z  kobiecego magazynu promującego wzorcowy model rodziny. – Ale to już drugi raz, kiedy Nylander odwołuje spotkanie, które nie potrwa dłużej niż pięć minut. Gdzie on teraz jest? – Niestety, w drodze na zebranie w sprawie budżetu. Przy okazji chciał się dowiedzieć, czego ta rozmowa ma dotyczyć. Thulin przez chwilę się zastanawia, czy nie powiedzieć, że chce porozmawiać o dziewięciu miesiącach spędzonych przez nią w Wydziale do Walki z Przestępczością Kryminalną, inaczej zwanym Wydziałem Zabójstw, które okazały się równie interesujące jak wizyta w Muzeum Policji. O tym, że przydzielane jej zadania nie mają sensu, że poziom technologiczny jednostki wydaje się równie imponujący jak Commodore 64 i że już nie może się doczekać zmiany przydziału. – To nic ważnego. Chodzi o drobiazgi. Dziękuję. Przerywa połączenie i macha do córki wbiegającej właśnie do budynku szkoły. Czuje, jak pod wpływem deszczu zaczyna przemakać jej kurtka, i kieruje się w stronę ulicy; nagle dociera do niej, że nie może czekać na to spotkanie do wtorku. Przecina zatłoczoną ulicę, zbliża się do samochodu, otwiera drzwi i wtedy ogarnia ją przemożne uczucie, że ktoś ją obserwuje. Po drugiej stronie skrzyżowania, za niekończącym się sznurem samochodów osobowych i ciężarowych, dostrzega zarys jakiejś postaci. Ale gdy pojazdy przejeżdżają dalej, niewyraźna sylwetka znika. Thulin otrząsa się z tego wrażenia i sadowi na fotelu swojego auta.
Czerwone i żółte liście opadają w promieniach słońca na mokry asfalt, przecinający las niczym lśniąca rzeka. Gdy przejeżdża po nim radiowóz, wirują przez chwilę w powietrzu, po czym osiadają na pozlepianych pryzmach wzdłuż krawędzi drogi. Zbliżając się do zakrętu, Marius Larsen zdejmuje nogę z gazu; samochód zwalnia, a on przypomina sobie, że musi poinformować referat drogowy w gminie, aby przysłali tutaj zamiatarkę. Jeżeli liście poleżą zbyt długo, zmniejszy się przyczepność nawierzchni, co może kosztować kogoś życie. Marius wspominał o tym wiele razy. Służy w policji od czterdziestu jeden lat, ostatnich siedemnaście jako komendant, i każdej jesieni jest zmuszony przypominać im o tym samym. Liście będą jednak musiały poczekać, bo dzisiaj powinien skupić się na rozmowie. Marius Larsen z irytacją gmera przy gałce samochodowego radia, ale nie może znaleźć tego, czego szuka. W eterze krążą wyłącznie informacje o Gorbaczowie i Reaganie oraz spekulacje o możliwym upadku muru w Berlinie. Padają opinie, że to wkrótce nastąpi. Nadchodzi nowa epoka. Od dawna się spodziewał, że dojdzie do tej rozmowy, a jednak nie potrafił się do niej przygotować. Został już tylko tydzień do dnia, w którym ma przejść na emeryturę, na co czeka jego żona. Czas już zatem najwyższy, by powiedzieć jej prawdę: że nie jest w stanie żyć bez pracy, że już pozałatwiał wszystkie praktyczne sprawy i przesunął decyzję o odejściu ze służby, że mimo wszystko nie jest gotowy na to, aby zostać w domu, umościć się na narożnej sofie i oglądać Koło fortuny, grabić liście w ogrodzie czy grać z wnukami w Czarnego Piotrusia. Gdy przeprowadza tę rozmowę w myślach, wydaje się prosta, ale Marius doskonale wie, że żonie będzie przykro. Poczuje się oszukana, wstanie od stołu i pójdzie do kuchni szorować kuchenkę; odwrócona plecami powie mu, że go rozumie. Ale tak nie będzie. Dlatego gdy dziesięć minut temu policyjne radio wyrzuciło z siebie zgłoszenie, poinformował dyspozytora, że zajmie się tą sprawą osobiście; chciał w ten sposób opóźnić niewygodną rozmowę. W innej sytuacji byłby poirytowany, że musi nadłożyć sporo drogi przez pola i las, aby dotrzeć do gospodarstwa Ørumów i przekazać im, żeby lepiej pilnowali swoich zwierząt. Już wielokrotnie wcześniej ich świnie lub krowy wychodziły poza ogrodzenie i szwendały się po polach sąsiadów, do czasu aż Marius bądź któryś z jego ludzi nie przekonał gospodarza, by się tym zajął. Jednak dzisiaj nie czuł irytacji. Oczywiście poprosił dyspozytora, aby ten zadzwonił najpierw do domu Ørumów, a potem do przystani promowej, gdzie Ørum pracował dorywczo, ale gdy w żadnym z tych miejsc nie odebrano, skręcił z głównej drogi i ruszył w kierunku gospodarstwa. Mariusowi udaje się złapać stację nadającą dawne duńskie przeboje. Dźwięki Jaskrawoczerwonego pontonu wypełniają kabinę starego forda escorta i Marius pogłaśnia radio. Cieszy go jesienna pora i jazda. Las z żółtymi, czerwonymi i brązowymi liśćmi na tle otaczającej go zieleni. Oczekiwania związane z sezonem łowieckim, który właśnie się zaczął. Opuszcza szybę, słońce przez korony drzew rzuca plamy światła na drogę i Marius na moment zapomina o swoim wieku. Gdy dociera do zabudowań, wita go cisza. Wysiada, zatrzaskuje drzwi auta i natychmiast uświadamia sobie, jak dawno tu nie był. Wielkie gospodarstwo wygląda na opuszczone. Okna w oborze są powybijane, z budynku mieszkalnego odpada tynk, a pusta huśtawka na dawno niestrzyżonym trawniku jest niemal zasłonięta przez wysokie kasztanowce otaczające działkę. Wszędzie wokół na żwirze leżą liście i kasztany, które trzeszczą pod jego stopami, gdy kieruje się do drzwi wejściowych. Puka. Po trzecim razie zdaje sobie sprawę, że nikt mu nie otworzy. Nie zauważa żadnych oznak życia, wyjmuje więc blok, pisze wiadomość i wsuwa kartkę w szparę w drzwiach. W tym czasie kilka kruków kołuje nad podwórkiem i znika za traktorem stojącym przed stodołą. Marius jest podenerwowany: przejechał kawał drogi i nie załatwił sprawy, a będzie musiał jeszcze zahaczyć o przystań promową, żeby rozmówić się z Ørumem. Ale jego irytacja nie trwa długo. W drodze do samochodu wpada na pewien pomysł. Nigdy nie zdarzają mu się takie rzeczy, musi to zatem być szczęśliwy zbieg okoliczności, że wybrał się tutaj, zamiast pojechać do domu na rozmowę. Na osłodę zaproponuje żonie wycieczkę do Berlina. Mogliby wypuścić się na tydzień – no dobrze, w każdym razie na weekend – jak tylko będzie mógł wziąć wolne. Pojechać tam samochodem, poczuć ducha historii, tę nową epokę, zjeść knedle z kiszoną kapustą, jak wtedy, gdy dawno temu wybrali się z dziećmi pod namiot w góry Harzu. Dopiero gdy jest już przy radiowozie, dociera do niego, dlaczego kruki skupiły się za ciągnikiem. Drepczą w kółko po czymś białym, bladym i nieforemnym. Zbliżywszy się do nich, Marius orientuje się, że to świnia. Ma martwe oczy, ale jej ciało nadal drży i podryguje, jakby chciało przepędzić ptaki, które na nim siedzą i dziobią miejsce wokół dużej, otwartej rany postrzałowej z tyłu głowy.
Marius otwiera główne drzwi. Przedsionek jest pogrążony w ciemności i już przy wejściu wciąga w nozdrza woń wilgoci, grzyba i czegoś jeszcze, czego nie potrafi zidentyfikować. – Ørum, policja! Nie ma żadnego odzewu, ale z kuchni dochodzi go odgłos lejącej się wody. Wchodzi do środka. Dziewczyna jest nastolatką. Ma szesnaście, może siedemnaście lat. Jej ciało tkwi nadal na krześle przy jadalnym stole, a strzępy, które pozostały z jej roztrzaskanej twarzy, spoczywają w miseczce z owsianką. Na podłodze z linoleum, po drugiej stronie stołu, leży kolejny trup. To chłopak, także nastolatek, ale nieco starszy, z dużą, otwartą raną postrzałową klatki piersiowej; jego potylica nieporadnie opiera się o kuchenkę. Marius Larsen sztywnieje. Oczywiście, widział już wcześniej martwych ludzi, ale nigdy czegoś takiego jak tutaj; przez moment stoi jak sparaliżowany, po czym wyjmuje broń z kabury przy pasie. – Ørum? Marius przemieszcza się dalej, nawołując, z pistoletem w wyciągniętych przed siebie rękach. Nadal żadnej odpowiedzi. W łazience znajduje kolejne zwłoki i tym razem musi zakryć usta dłonią, aby nie zwymiotować. Z kranu cieknie do wanny woda, która już jakiś czas temu wypełniła ją po brzegi i teraz przelewa się na terakotową posadzkę, gdzie miesza się z krwią. Naga kobieta, zapewne matka nastolatków z kuchni, leży w wykrzywionej pozie na podłodze. Jedno ramię i noga zostały oddzielone od tułowia. Później w raporcie z obdukcji zostanie zanotowane, że morderca odrąbał je siekierą, zadając denatce wiele ciosów; najpierw gdy leżała w wannie, a później, gdy próbując uciec, czołgała się po podłodze. Będzie też można przeczytać, że początkowo próbowała się bronić rękoma i nogami, które zostały wskutek tego rozpołowione. Twarzy nie sposób rozpoznać, bo sprawca roztrzaskał czaszkę ofiary siekierą. Marius Larsen zapewne zamarłby w bezruchu, porażony tym widokiem, gdyby nie to, że nagle kątem oka rejestruje nieznaczny ruch. Pod zasłoną prysznica, odrzuconą w róg łazienki, wyczuwa czyjąś obecność. Ostrożnie odsłania materiał. Chłopak. Rozczochrane włosy, dziesięć, jedenaście lat. Leży bez życia w kałuży krwi, ale fałdka zasłony przykrywająca jego usta unosi się słabo, jakby w kurczach. Marius pochyla się nad chłopcem, odchyla całkowicie zasłonkę, chwyta go za ramię, próbuje wyczuć puls. Na ramionach i nogach dziecka dostrzega liczne nacięcia i zadrapania, T-shirt i majtki są przesiąknięte krwią, a w pobliżu jego głowy leży siekiera. Marius wyczuwa puls i szybko wstaje.
W salonie gorączkowo rozgląda się za telefonem; odnajduje aparat w pobliżu pełnych niedopałków popielniczek, które lądują na podłodze, ale gdy udaje mu się połączyć z dyspozytorem, jest już na tyle skupiony, że może udzielić rzetelnej informacji. Karetka. Posiłki. Prędko. Nie ma śladu po Ørumie. Wyślij ludzi. Natychmiast! Odłożywszy słuchawkę, w pierwszej chwili zamierza popędzić do chłopca, ale nagle przypomina sobie, że gdzieś tu musi być jeszcze jedno dziecko, dziewczynka; chłopak miał siostrę bliźniaczkę. Marius rozgląda się wokół, po czym zaczyna wycofywać się w kierunku wyjścia i schodów prowadzących na pierwsze piętro. Mijając kuchnię i otwarte drzwi do piwnicy, nagle się zatrzymuje i spogląda w dół. Usłyszał jakiś odgłos. Jakby krok albo drapanie, ale teraz ponownie zapadła cisza. Marius po raz drugi sięga po pistolet. Otwiera drzwi na oścież i ostrożnie schodzi po wąskich schodach, aż wreszcie jego stopy badawczo wyczuwają betonową posadzkę. Gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności, na końcu korytarza widzi otwarte drzwi do piwnicy. Waha się, ciało podpowiada mu, że powinien się zatrzymać i poczekać na karetkę i kolegów. On jednak myśli tylko o dziewczynce. Zbliżywszy się do drzwi, zauważa, że zostały rozwalone przy użyciu siły. Zamek i okucie leżą na podłodze. Marius wchodzi do pomieszczenia, do którego światło dociera wyłącznie przez zabrudzone piwniczne okna. Mimo to od razu dostrzega niewielką postać skrywającą się pod stołem umieszczonym w rogu pomieszczenia. Spieszy w jej kierunku, opuszcza pistolet, schyla się i zagląda pod mebel. – Już dobrze. Nic ci się nie stanie. Nie widzi twarzy dziewczynki, jedynie to, że dziecko drży i wciska się w kąt, nie patrząc na niego. – Nazywam się Marius. Jestem z policji i przyszedłem, żeby ci pomóc. Przestraszona dziewczynka nie zmienia pozycji, jakby w ogóle go nie słyszała. Marius zaczyna rozglądać się po piwnicy. Wodzi wokół wzrokiem i dopiero teraz dociera do niego, do czego była używana. Czuje obrzydzenie. Po chwili jego spojrzenie pada na drewniane półki
w przylegającym pomieszczeniu. Ten widok powoduje, że na moment zapomina o dziewczynce i przechodzi przez próg. Nie potrafi powiedzieć, ile ich jest, ale na pewno więcej, niż potrafi policzyć. Kasztanowe ludziki. I zwierzęta. Duże i małe, dziecinne i przerażające, wiele niedokończonych lub zdeformowanych. Marius wpatruje się w nie, szacuje ich liczbę i różnorodność i czuje, że te małe figurki poustawiane na półkach napawają go lękiem. Wtedy w drzwiach za jego plecami staje chłopiec. W ułamku sekundy przez głowę policjanta przebija się myśl, żeby kazać technikom zbadać, czy do piwnicy włamano się z zewnątrz, czy od środka. W ułamku sekundy dociera do niego, że coś okropnego musiało się stąd wydostać, tak jak zwierzęta poza ogrodzenie, ale gdy odwraca się w kierunku chłopca, te myśli ulatują niczym małe, postrzępione chmury na niebie. W tym momencie siekiera ląduje na jego szczęce i zapada ciemność.

Poniedziałek, 5 października, współcześnie

Głos przenika mrok dookoła. Szepcze niewyraźnie i drwi z niej – podnosi ją, gdy upada, i szamocze nią na wietrze. Laura Kjær już niczego nie widzi. Nie słyszy szelestu liści na drzewach i nie czuje zimnej trawy pod stopami. Jedyne, co pozostało, to głos, który nieustannie coś do niej mruczy pod nosem pomiędzy uderzeniami pręta zakończonego gałką. Przez chwilę myśli, że jeżeli przestanie się opierać, to może głos zamilknie, ale tak się nie dzieje. Jest wciąż obecny, tak samo jak uderzenia; pod koniec Laura nie może się już nawet poruszyć. Zbyt późno rejestruje ostre zęby jakiegoś narzędzia na swoim nadgarstku i zanim traci przytomność, do jej uszu docierają dźwięki elektrycznej piły tarczowej, która zaczyna się obracać i wrzynać w jej kości.
Po pewnym czasie wraca świadomość; nie potrafi się rozeznać, jak długo była nieprzytomna. Wokół nadal panuje ciemność. Powraca także głos, który jakby tylko czekał na to, że się obudzi. – Wszystko w porządku, Lauro? Ton jest miękki, pieszczotliwy i znajduje się zbyt blisko jej ucha. Ale głos nie czeka na odpowiedź. Na chwilę usunął to, co wcześniej przykleił do jej ust, i Laura Kjær słyszy swój własny jęczący, skamlący głos. Niczego nie rozumie. Zrobi wszystko. Dlaczego ona – co takiego zrobiła?
Głos twierdzi, że przecież dobrze wie. Pochyla się nad nią, zbliża i szepcze jej to do ucha, a ona czuje, że czekał właśnie na ten moment i teraz jest uradowany. Musi się skupić, aby usłyszeć słowa. Rozumie, co mówi głos, ale w to nie wierzy. Ból wydaje się większy niż wszystkie inne cierpienia razem wzięte. To nie jest prawda. To nie może być prawda. Odsuwa od siebie te słowa, jakby były szaleństwem, które ją ogarnęło. Chce wstać i dalej walczyć, ale ciało ją zawodzi, zaczyna histerycznie szlochać. Przez pewien czas domyślała się tego, ale bez przekonania, i dopiero teraz, gdy głos mamrocze jej o tym do ucha, rozumie, że to prawda. Chce krzyczeć z całych sił, ale naraz czuje, jak wnętrzności podchodzą jej do gardła, i gdy brzeszczot zaczyna pieścić jej policzek, kobieta, używając całej siły, podrywa się po raz ostatni, po czym ponownie zapada w ciemność.

Wtorek, 6 października, współcześnie

Na zewnątrz zaczyna już świtać, ale gdy Naia Thulin sięga po niego dłonią i wprowadza do swego wnętrza, mężczyzna nie jest jeszcze całkowicie wybudzony ze snu. Czuje go w sobie i zaczyna się poruszać. Chwyta go za ramiona, jego dłonie zaczynają się budzić, ale powoli, jakby po omacku. – Chwila, czekaj… Jest jeszcze rozespany, ale Naia nie czeka. Właśnie na to poczuła ochotę, gdy otworzyła oczy, a teraz przyspiesza ruchy, napiera z większą siłą, przytrzymując się jedną dłonią ściany. Zauważa, że mu niewygodnie, że jego głowa uderza o zagłówek, rejestruje dźwięk mebla obijającego się o ścianę, ale ma to gdzieś. Nie przerywa i czuje, jak on się poddaje, a gdy zaczyna dochodzić, wbija mu paznokcie w pierś i czuje jego ból i rozkosz, gdy oboje zastygają w bezruchu. Przez chwilę leży zdyszana, nasłuchując dźwięków śmieciarki hałasującej na tyłach podwórka. Potem okręca się na łóżku i wstaje, mimo że jego dłonie nie skończyły jeszcze pieścić jej pleców. – Będzie najlepiej, jeżeli wyjdziesz, zanim się obudzi. – Dlaczego? Przecież lubi, jak tu jestem. – No dalej, wstawaj. – Tylko wtedy, jeżeli przeprowadzicie się do mnie. Rzuca koszulę w kierunku jego głowy i znika w łazience, a on z uśmiechem opada na poduszkę.
Jest pierwszy wtorek października. Jesień przyszła w tym roku dość późno, ale dzisiaj na niebie kłębią się nisko ciemnoszare chmury i zaczyna lać jak z cebra, gdy Naia Thulin wybiega z samochodu i przecina ruchliwą ulicę. Mimo że słyszy sygnał komórki, nie sięga do kieszeni kurtki. Jej dłoń spoczywa na plecach córki, którą próbuje ponaglać, wypatrując wolnego miejsca między przejeżdżającymi samochodami. Poranek upłynął w pośpiechu. Le była pochłonięta opowiadaniem o sieciowej grze League of Legends; teoretycznie jest za mała, żeby się w niej orientować, a jednak wie o niej wszystko i dlatego wybrała na swojego idola koreańskiego nastolatka o imieniu Park Su. – Masz ze sobą kalosze, jeżeli będziecie wychodzili do parku. I pamiętaj, że dziadek cię odbierze, ale sama musisz przejść przez ulicę. Patrzysz najpierw w lewo, potem w prawo… – …potem znowu w lewo. I muszę pamiętać, żeby zabrać kurtkę, bo mam mieć na sobie widoczne odblaski. – Stań na chwilę, żebym mogła zawiązać ci sznurowadła. Dotarły przed szkołę, pod rowerową wiatę. Thulin pochyla się, podczas gdy Le próbuje stać nieruchomo pośrodku kałuży. – Kiedy przeprowadzimy się do Sebastiana? – Nie powiedziałam, że się przeprowadzimy do Sebastiana. – Dlaczego nigdy nie ma go z rana, skoro jest wieczorami?
– Rano dorośli są zajęci, a Sebastian spieszy się do pracy. – Ramzan ma małego braciszka i teraz na jego drzewie genealogicznym jest już piętnaście zdjęć, a ja mam tylko trzy. Thulin szybko omiata wzrokiem córkę, przeklinając w myślach ładne plansze z drzewami genealogicznymi, które wychowawczyni udekorowała jesiennymi liśćmi i umieściła na ścianach sali lekcyjnej, aby dorośli i dzieci mogli je obejrzeć. Z drugiej strony jest wdzięczna losowi za to, że Le z taką oczywistością zalicza dziadka do rodziny, chociaż właściwie nie jest jej prawdziwym dziadkiem. – Przecież wcale nie o to chodzi. No i masz pięć zdjęć na drzewie, jeżeli doliczyć papużkę i chomika. – U innych dzieci na drzewach nie ma zwierzątek. – To prawda, nie wszyscy mają tyle szczęścia. Le nie komentuje, a Thulin wstaje. – Być może nie ma nas zbyt wielu, ale dobrze nam ze sobą i to jest najważniejsze. Okej? – Czy w takim razie mogłabym dostać jeszcze jedną papużkę? Thulin spogląda na córkę i ze zdumieniem odkrywa, jak potoczyła się ta rozmowa i że Le jest bystrzejsza, niż sądziła. – Porozmawiamy o tym innym razem. Poczekaj chwilę. Znów dzwoni jej komórka i Thulin wie, że tym razem musi odebrać. – Będę za kwadrans. – Nie ma pośpiechu – odpowiada głos po drugiej stronie, w którym rozpoznaje jedną z sekretarek Nylandera. – Nylander nie zdąży na wasze poranne spotkanie, zostało więc przełożone na przyszły wtorek. Ale miałam cię poinformować, żebyś dzisiaj jeździła z tym nowym, bo trzeba go do czegoś wykorzystać w czasie, kiedy tu będzie. – Mamo, idę z Ramzanem do świetlicy! Thulin patrzy, jak córka podbiega do chłopca o imieniu Ramzan. W naturalny sposób dołącza do reszty syryjskiej rodziny, kobiety i mężczyzny z dzieckiem na ramieniu, którym towarzyszy dwójka innych maluchów. W oczach Thulin wydają się idealną wspólnotą, jakby wyskoczyli z  kobiecego magazynu promującego wzorcowy model rodziny. – Ale to już drugi raz, kiedy Nylander odwołuje spotkanie, które nie potrwa dłużej niż pięć minut. Gdzie on teraz jest? – Niestety, w drodze na zebranie w sprawie budżetu. Przy okazji chciał się dowiedzieć, czego ta rozmowa ma dotyczyć. Thulin przez chwilę się zastanawia, czy nie powiedzieć, że chce porozmawiać o dziewięciu miesiącach spędzonych przez nią w Wydziale do Walki z Przestępczością Kryminalną, inaczej zwanym Wydziałem Zabójstw, które okazały się równie interesujące jak wizyta w Muzeum Policji. O tym, że przydzielane jej zadania nie mają sensu, że poziom technologiczny jednostki wydaje się równie imponujący jak Commodore 64 i że już nie może się doczekać zmiany przydziału. – To nic ważnego. Chodzi o drobiazgi. Dziękuję. Przerywa połączenie i macha do córki wbiegającej właśnie do budynku szkoły. Czuje, jak pod wpływem deszczu zaczyna przemakać jej kurtka, i kieruje się w stronę ulicy; nagle dociera do niej, że nie może czekać na to spotkanie do wtorku. Przecina zatłoczoną ulicę, zbliża się do samochodu, otwiera drzwi i wtedy ogarnia ją przemożne uczucie, że ktoś ją obserwuje. Po drugiej stronie skrzyżowania, za niekończącym się sznurem samochodów osobowych i ciężarowych, dostrzega zarys jakiejś postaci. Ale gdy pojazdy przejeżdżają dalej, niewyraźna sylwetka znika. Thulin otrząsa się z tego wrażenia i sadowi na fotelu swojego auta.
PRZECZYTAJ JESZCZE
pogoda Jedlina-Zdrój
1.8°C
wschód słońca: 07:52
zachód słońca: 15:53
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Jedlinie-Zdroju